Thursday 2 September 2010

Norweska przygoda


Tegoroczne wakacje spędziłam w Norwegii, w której zakochałam się miłością całkowicie nieodwzajemnioną, sądząc po stanie mojego konta po powrocie. Ale do rzeczy.

Podczas wycieczki trafiłam do jednego z najprzyjemniejszych miast podczas wszystkich moich wojaży - do Bergen, gdzie znajduje się absolutnie fantastyczny targ rybny, gdzie z lubością na twarzach pałaszowałam wędzone łososie, krewetki, kraby, homary i inne żyjątka, włączając wędzonego wieloryba (ale tylko mały kawałeczek na spróbowanie, zanim odezwą się ekolodzy [wieloryb jest przepyszny, swoją drogą, ma niemal czarne mięso, ale jest niesamowicie delikatny :P]).

Poza niewątpliwie norweskimi owocami morza postanowiłam skosztować typowo norweskiego mięska. W tym celu udałam się do restauracji, gdzie z menu wybrane zostąły: (a) medalion z łosia i (b) stek z renifera. Do tego podano marchewki, kalafiora, pieczone ziemniaczki i coś w stylu gratin dauphinois czyli plasterkowanych ziemniaczków zapiekanych z serem i śmietaną, bardzo kalorycznych ale absolutnie przepysznych. Przyrzekłam sobie uroczyście, że nigdy, ale to przenigdy nie spróbuję zrobić takich w domu, bo jeśli zacznę, to szybko skończę w rozmiarze tego wielorybka, którego kawałek pożarłam (ok, pożarłam ze smakiem, strasznie mi wstyd, odczepić się!). Łoś i reniferek były absolutnie idealne - różowe w środku, rozpływające się mięsko, lekki smaczek dziczyzny... - kocham łosie i reniferki :)))

Aha, kocham jeszcze lokalne piwa :)))