Saturday 27 August 2011

Urlop na Majorce

Na tegoroczny urlop zwiałam z zimnego i deszczowego Londynu na Majorkę, licząc na dużo słońca, dużo wody i dużo pysznego jedzenia. Nie zawiodłam się w żadnym z tych punktów.

Wycieczkę rozpoczęłam w Port d'Alcudia w północnej części wyspy. Pierwszego wieczoru udałam się, przekonana przez Rough Guide, do Bodega d'es Port. Od razu przekonałam się do lokalnego zwyczaju podawania gościom w charakterze przekąski świeżego chleba, oliwek i aioli, czyli czosnkowego majonezu, który jest tak pyszny, że można go jeść łyżkami. Restauracja specjalizuje się w tapas - szczególną miłością zapałałam do potrawy, która w karcie nazywała się "Majorcan soup" (można znaleźć w Internecie pod "sopa mallorquina"). "Zupa" okazała się dość kuźną interpretacją tradycyjnej definicji zupy: była przygotowana na bazie kapusty i ciemnego chleba, który stanowił dolną warstwę potrawy. Bliżej jej było do bigosu niż pomidorówki, czy nawet kapuśniaku. Innym mistycznym przeżyciem kulinarnym była przekąska genialna w swej prostocie: daktyle owinięte bekonem i usmażone. Aromatyczny, słony smażony bekon w połączeniu ze słodkim daktylem... niebo w pysku.


Zachęcona pierwszym gastronomicznym sukcesem postanowiłam znów zaufać Rough Guide i kolejny wieczór spędziłam w restauracji Miramar, znajdującej się, jak nazwa wskazuje, na nabrzeżnym deptaku. Wybór był prosty: paella - z mięskiem i owocami morza. Okazała się jedną z lepszych, jakie kiedykolwiek było mi dane spróbować. Syta i szczęśliwa poturlałam się na drinka na cypelek koło mariny.



Z absolutnym hitem sezonu, czyli lokalną szynką - jamon iberico, zapoznałam się w restauracji Meson Dulcinea. Kosztowałam jej później wielokrotnie, między innymi w Palmie, w miejscu serwującym najlepsze tapas na świecie - o czym poniżej. W Meson Dulcinea przypomniałam sobie też, że na upały najlepsze jest gazpacho, a nic nie gasi pragnienia tak dobrze jak sangria. Do hotelu wróciłam zygzakiem, z patriotyczną pieśnią na ustach.

W restauracji można spotkać ciekawych ludzi. 

Gazpacho to osobna historia: zasmakowałam w nim do tego stopnia, że za każdym razem, kiedy szłam do spożywczaka, litrowe pudełko lądowało w moim koszyku. Przebojem (także cenowym, zwłaszcza pod koniec pobytu, kiedy już kompletnie zrujnowałam się w restauracjach) okazało się gazpacho Eroski - nazwa marki bawi mnie do dziś.

Inną pyszną potrawą, której spróbowałam w nudnawej skądinąd miejscowości Santa Ponça (ok, mniej nudnawej, jeśli weźmie się pod uwagę, że jest tam baza nurkowa), była zapiekana ryba po majorkańsku - pod warstwą najróżniejszych warzyw. Warto :)


Krążownik szos woził mnie dzielnie po całej wyspie: oprócz powyższych zawitałam do takich miejsc, jak: Pollença, Formentor, Porto Cristo (i Coves del Drac), Lluc, Port d'Soller i cały szereg mniejszych i większych plaż po drodze. Zmotoryzowanym (oraz profesjonalnym zroweryzowanym) polecam górską trasę z Pollençy przez Lluc do Soller i dalej na południe do Andratx - częściej trzeba wrzucać dwójkę niż czwórkę :)   

Krążownik szos
Na koniec wakacji zostawiłam sobie Palmę. Po kilku nader przeciętnych doświadczeniach gastronomicznych na ostatni obiad udałam się do Taberna de la Boveda - zauważywszy wcześniej, że knajpę odwiedza mnóstwo lokalsów. Miejsce otwierają o 20:00, byłam tam o 20:04 i jedyne, co udało mi się dostać, to taboret w części barowej. Dwadzieścia trzy sekundy później wolne miejsca się skończyły. Na pytanie o stolik w części restauracyjnej pan kelner popatrzył z politowaniem. P.T. Znajomym wybierającym się do Palmy polecamy rezerwowanie miejsc z odpowiednim wyprzedzeniem.

Na szczęście tapas można było zamawiać bez ograniczeń. Wybór padł na wspomnianą powyżej szynkę, którą na moich oczach odkrawał od słusznych rozmiarów nogi z kopytkiem pan za barem, fabadę, czyli fasolę w sosie podawaną z zapiekanym chorizo i lokalną wersją czarnej kiełbasy, oraz faszerowane mięsem czerwone papryczki. Miałam poważny dylemat, czy aby trzy tapas wystarczą dwóm rozbestwionym urlopowym nieumiarkowaniem żołądkom, ale okazało się, że już jeden wystarczyłby za porządny posiłek. W rankingu "najlepszych tapas ever" Taberna de la Boveda wygrywa w cuglach - nic dziwnego, że liczba lokalsów przewyższa liczbę turystów.


Miły zwyczaj, z którym się spotkałam, to podawanie do rachunku (na osłodę, har har) po kieliszku lokalnie robionej nalewki: trafiały mi się brzoskwiniówki, anyżówki i coś absolutnie niesamowitego w Taberna de la Boveda: biały sorbet na alkoholu. Rachunek od razu wyglądał jakoś przyjaźniej.

Wakacje zaliczam do udanych :)

Picture is unrelated.